Modlitwa głębi i proces transformacji

 

 

Często myślę o tych słowach Jezusa,

„Pozwólcie małym dzieciom przychodzić do mnie i nie przeszkadzajcie im. Do takich bowiem należy królestwo niebieskie”.

Co było takiego szczególnego dla Jezusa w dzieciach, że obdarzył je królestwem Bożym?

Od 16 lat wychowuję własne dzieci. I jest kilka rzeczy, które zdobyłem podczas tej podróży, które dają mi pewien wgląd w to, co Jezus mógł uważać za tak wyjątkowego w przypadku dzieci.

Na początek dzieci, zwłaszcza te w wieku 2 lub 3 lat, są wewnętrznie ufne. Cokolwiek im powiesz, oni w to wierzą. Kiedy ktoś mówi im, że cię kocham, nie kwestionują tego. Nie proszą o dowód, nie domagają się wyjaśnienia dlaczego, nie wątpią, czy są poważne, ani nie zaprzeczają, że na to zasługują. Po prostu odbierają to jako fakt. Są kochani. Oni należą.

Małe dzieci nie tylko nie borykają się z byciem kochanym, ale też nie wahają się oddać tej miłości. Nie rozdzielają swojej miłości tylko na tych, których uznają za godnych, lub odmawiają miłości tym, którzy ich skrzywdzili, dopóki nie otrzymają przeprosin. Bardzo małe dzieci obdarzają bezgraniczną łaskę. Kochają bez osądu, uprzedzeń, samolubstwa czy wahania. Wybaczają bez wysiłku. Nie pamiętają wyrządzonych im krzywd. Kochają innych dla czystej radości. Podobnie jak Bóg.

Jednak najbardziej pouczającą rzeczą, jaką widziałem od czasu do czasu, jest to, że małe dzieci bez wysiłku poznają Boga. Znają Boga w sposób, do którego my dorośli jesteśmy prawie niezdolni. Bezwarunkowa miłość, miłosierdzie, łaska, przebaczenie, dobroć i hojność nie są dla dzieci tajemnicą. Żyją w harmonii z Bogiem w tych atrybutach. Mogę nawet powiedzieć, że dzieci żyją w jedności z Bogiem. Nie tylko moje własne dzieci, ale wszystkie dzieci.

Co się wtedy stanie? Oczywiście większość dzieci nie pozostaje w tym stanie zjednoczenia z Bogiem. Niektórzy mogą to robić dłużej niż inni. Ale my wszyscy, poprzez wiele doświadczeń życiowych, ostatecznie opuszczamy Boga, którego znamy i tak dobrze odzwierciedlamy, jak dzieci. Niektórzy tak wcześnie, że nawet nie pamiętają, by w ogóle poznali Boga.

Tak było ze mną. Nie pamiętam czasu w dzieciństwie, kiedy znałem Boga. I tak dopiero gdy byłem późnym nastolatkiem, zacząłem nawet szukać. Przez lata szukałem Boga poza sobą. I chociaż te lata wiele mnie nauczyły, nie powiedziałbym, że koniecznie czułem się blisko Boga. I na pewno nie czułem, że żyję zmienionym życiem. Jakakolwiek różnica we mnie była moim własnym dziełem. Nie coś, co przypisywałbym Bogu, kiedy byłem uczciwy. W rzeczywistości szukanie Boga poza sobą doprowadziło mnie do miejsca, w którym wydawało mi się, że nie chcę już więcej szukać. Jeśli Bóg tam był, to z pewnością nie było go blisko, a ja byłem zmęczony przewracaniem kamień po kamieniu tylko po to, by znaleźć się wciąż sam.

Następnie zostałem wprowadzony do Modlitwy Głębi. Nagle Bóg przeszedł od bycia czymś, czego bezskutecznie szukałem na zewnątrz siebie, do czegoś, czego ciekawie szukałem w sobie!

I jakaż to była zdradliwa podróż. Dziecko we mnie, które kiedyś było w jedności z Bogiem, dorosło i stworzyło warstwy masywnych betonowych ścian między sobą a Bogiem. Zwrócenie się do wewnątrz i uświadomienie sobie tego było niesamowicie otrzeźwiające. Są dni, kiedy wszystko, co mogę zrobić, to siedzieć w ciszy, wpatrując się we własne ściany, płakać i zastanawiać się, jak te ściany kiedykolwiek zostaną przełamane? Jak kiedykolwiek uda mi się dotrzeć do Boga wewnątrz? Zwłaszcza, gdy wydaje się, że ta rozbiórka będzie przebiegać cegła po cegle. Och, jak bardzo bym chciała, żeby Bóg sprowadził żelazną kulę niszczącą i zniszczył mury, które zbudowałem między nami. Ale to się nigdy nie wydarzyło.

Jednak uczę się postrzegać to jako łaskę. Bo nawet usunięcie jednej cegiełki może czasami być tak męczące, że ledwo mogę oddychać. Ale wraz z rozrywaniem każdej starej cegły powstają pęknięcia. Zacząłem widzieć światło przez szczeliny, które pokazują mi małe przebłyski w bogaty ogród mojej duszy, w którym moje najprawdziwsze ja żyje w jedności z Bogiem. Wygląda jak małe dziecko tańczące i śpiewające prostą pieśń o miłości i radości.

A jej imię to Dość.

Ostatnio Bóg zaprowadził mnie do największego muru, jaki do tej pory spotkałem. Mur, który zacząłem budować w bardzo młodym wieku, sądząc po jego wielkości. Jest nie tylko masywny, ale wydaje się również wzmocniony dodatkową ochroną. Jak drut kolczasty postawiony, by powstrzymać intruzów. Nauczyłem się, że wszystko, co mogę zrobić, to siedzieć i czekać przed ścianą taką jak ta. Poczekaj, aż Bóg zrobi to, czego ja sam nie mogę zrobić. Powoli i delikatnie, w ciszy i bezruchu usunięto drut, co pozwoliło mi podejść do ściany i jej dotknąć. I jak tylko go dotknę, wiem, co to za ściana.

Właściwie też ma nazwę. Matka.

Stworzyłem tę ścianę z każdym bolesnym wspomnieniem, jakie kiedykolwiek miałem w związku z moją matką.

Miesiącami mogłam tylko siedzieć przed tą ścianą o imieniu Matka i płakać. Ponieważ nie była matką, jaką chciałem, żeby była, matką, której potrzebowałem. Rozpaczałem nad tym, aż poczułem się pusty i odrętwiały. A jednak mur pozostał. Pozornie nieskuteczny, zawsze napierający na mnie i obciążający mnie.

Dzień po dniu przychodziłem i siadałem. Pewnego ranka, kiedy się modliłem, przyszła myśl. Zwykle odkładam myśli i wracam do nich później, po modlitwie. Ale ten nie pozwolił mi odejść. Było to:

Akceptuję kim jestem i kim nie jestem.

Akceptuję kim jestem i kim nie jestem.

Te słowa odtwarzane w kółko, jak przeskakiwanie płyty. To było duże! Jestem dla siebie notorycznie surowa. W miarę powtarzania słów odbijały się one coraz głębiej. Wypełniając całą moją istotę akceptacją wszystkiego, czym jestem i wszystkiego, czym nie jestem.

To, co wydarzyło się w następnych chwilach, jest prawie niemożliwe do wyrażenia w konkretnym języku, ale spróbuję.

Z jednym głębokim wydechem było to jak potężne pęknięcie. Mur wrogości i bólu runął, a łzy zaczęły płynąć w niekontrolowany sposób. Było to dotkliwie bolesne, a jednocześnie napełniało mnie ogromną radością! W tym momencie było tak, jakbym wiedziała, że ​​praca przebaczania została wykonana i że znalazłam się w nowym miejscu, w którym mogłam naprawdę kochać i akceptować to, kim jest moja matka, a kim nie jest.

Przy następnym wdechu, jakby otworzyły się drzwi do ogromnej pustej sali balowej, kiedy wziąłem wdech tak głęboki, że wydawało mi się, że moje płuca rozszerzą się na zawsze. I z tym oddechem tę ogromną, pustą przestrzeń zalał spokój. Taki słodki spokój! Wiedziałem wtedy i tam, że Bóg zrobił to, czego zupełnie nie mogłem zrobić dla siebie; burzenie muru wrogości i krzywdy, które trzymałem w stosunku do matki. A ciężar tego muru napierającego na moją duszę po prostu zniknął.

Poprzez Modlitwę Głębi Bóg pokazał mi lekkie i wolne dziecko, jakim naprawdę jestem, przebijając się przez mury wstydu, próżności, egoizmu, perfekcjonizmu, nieufności, bierności i wiele więcej, które wzniosłem. Łaskawie ucząc mnie kochać to, kim jestem i wybaczać to, czym nie jestem. A Bóg umożliwił mi zrobienie tego, w co wątpiłem, że jest kiedykolwiek możliwe. Okaż tę samą łaskę mojej matce.

Kiedy wchodzę w samotność, cisza i bezruch Przypomina mi się dziecko, które żyje w murach mojej duszy, które nie zostały jeszcze zburzone. Widzę ją wirującą i śmiejącą się z Bogiem. słyszę wołanie Jezusa,

„Pozwólcie małym dzieciom przychodzić do mnie i nie przeszkadzajcie im, bo do nich należy królestwo niebieskie”.

I czekam.

Aby Bóg usunął wszystko, co pozostało, powstrzymując mnie przed ponownym zjednoczeniem z moim prawdziwym ja — mała dziewczynka o imieniu Dość.


Mindy Duria mieszka w Portland w stanie Oregon, jest mężatką i matką pięciorga uroczych dzieci.